lunes, 26 de julio de 2010

Jeśli chcesz przeżyć przygodę...

Wszystko zaczęło się w środę 30 czerwca 2010 r., kiedy o świcie wyszłam z domu z dwudziestojednokilowym plecakiem i jeszcze większym bagażem wspomnień w kieszeni. Razem z mamą pojechałyśmy samochodem na miejsce, z którego chwilę później miałam wsiąść do busika zmierzającego w kierunku Berlin Tegel. Ostatnie słowa pożegnania, ostatni uścisk… Jeszcze trochę zaspana patrzyłam przez okno, jakbym oglądała najpiękniejsze polskie krajobrazy. Wszystko ubrane w zieleń, mój ulubiony kolor. W drodze do Niemiec udało nam się ominąć ogromny korek w Świebodzinie i, mocno spóźnieni, martwiąc się, czy dojedziemy na czas na lotnisko, jechaliśmy dalej. W końcu dotarliśmy na miejsce. Stanęłam w kolejce, która wydawała się dłuższa niż te, które formowały się po zakup czegokolwiek w czasach komunizmu w Polsce. Jednak warto było tyle czekać, by móc znowu oglądać świat z góry i mieć niebo w zasięgu ręki. Przeznaczenie chciało, bym dotarła do Amsterdamu zbyt późno, by zdążyć na lot do Meksyku. Musiałam spędzić noc w mieście rowerów, by następnego dnia wsiąść do samolotu do Panamy. Ten pomysł wydał mi się genialny, bo nigdy wcześniej nie byłam w stolicy Holandii. Linie lotnicze zaproponowały mi pokój z ogromnym łóżkiem, takim, w którym zmieścić się mogą co najmniej trzy osoby, w jednym z hoteli na przedmieściach miasta. Aby nie tracić ani minuty wyruszyłam na „przybyszowanie” (po hiszpańsku „guiriar” – w tym momencie powinnam wyjaśnić czytelnikom i tłumaczom mojego bloga na polski i angielski, znaczenie tego słowa).

GUIRIAR („przybyszować”) = słowo, którego często używam odkąd zamieszkałam w Hiszpanii w maju 2008 r., aby opisać moje zachowanie typowe dla turysty z krwi i kości; wędrówki z moim najlepszym przyjacielem – aparatem fotograficznym – po szosach, ulicach i zaułkach oraz próby uchwycenia w nich tego, co najpiękniejsze, by za pięćdziesiąt lat, gdy będę siedzącą w fotelu babcią, pamiętać wszystkie piękne chwile, które spędziłam w tych miejscach.
GUIRI = w języku Hiszpanów: zagraniczny turysta, cudzoziemiec, przybysz.

To również pora, by wszystkim tłumaczom-wolontariuszom powiedzieć BARDZO DZIĘKUJĘ za Waszą pomoc przy tłumaczeniu. Bez Was:
1. musiałabym spędzić dużo czasu w gwatemalskich kafejkach internetowych tłumacząc wszystko sama na polski i angielski;
2. albo mój blog byłby dostępny tylko dla tych, którzy znają hiszpański (jestem pewna, że w takim przypadku niektórzy zabiliby mnie z zimną krwią :P)

Ale… wracając do Amsterdamu. Mimo, że chodziłam po jego ulicach zaledwie kilka godzin, wystarczy by powiedzieć, że mi się spodobał. Pod wieloma względami przypomina Barcelonę chociaż brakuje w nim śladu geniuszu Gaudiego. Nie bez przyczyny jest nazywany miastem rowerów. Można je zobaczyć wszędzie, ozdobione sztucznymi kwiatami lub maskotkami. Jeśli wejdziesz na ścieżkę dla rowerów, najprawdopodobniej rowerowe dzwonki, dźwięczące z daleka, całkiem cię ogłuszą. Moja rada: zanim skręcisz w jakąś amsterdamską ulicę, rozejrzyj się trzy razy.

Innym popularnym środkiem transportu są łodzie kursujące po gęstej sieci kanałów. I niech nikogo nie zdziwi chłopak ubrany na różowo na łodzi o tym samym kolorze, ani chmury pachnące trawą nazywaną „Maryśką”, które pojawiają się co trzy zrobione w jakimś zaułku kroki, ani staruszek mówiący po angielsku. Niech żyje Amsterdam!

Po pełnym wrażeń popołudniu, które podarowała mi holenderska stolica, następnego dnia obudziłam się bardzo głodna i ucieszyłam się na widok wszystkich owoców, pysznych ciast i rogalików, które na śniadanie przyniosła mi obsługa hotelu. Jadłam ze smakiem będąc świadoma, że to moje ostatnie europejskie śniadanie i już niedługo każdego ranka na moim talerzu będzie zupełnie inne jedzenie (nie mówię, że gorsze, po prostu inne).

Pierwszy szczegół, który sprawił, że miałam obudzić się ostatecznie z europejskiego snu, to ludzie, którzy wsiedli do samolotu do Panamy: Latynosi i gringos (tak w Mezoameryce mówi się na obywateli USA, a ponieważ my, europejczycy, jesteśmy do nich podobni – trudno, nas też to określenie dotyczy :) z plecakami pełnymi map, przewodników i środków przeciw komarom, gotowi na przygodę życia. Dla mnie było to zupełnie niesamowite, gdy po bezsennej nocy, o północy (według czasu europejskiego) mogłam cieszyć się słońcem! Po jedenastu godzinach lotu mogłam w końcu zobaczyć Morze Karaibskie i wybrzeże Panamy. Musiałam biec, by zdążyć na kolejny samolot do Gwatemali i gdy po kilku godzinach znowu postawiłam stopę na lądzie w tym jednym z najniebezpieczniejszych miast Ameryki Środkowej, czując tysiące motyli latających w moim brzuchu, odetchnęłam z ulgą. Niestety ta ulga nie trwała długo. Okazało się, że mój plecak ze mną nie podróżował, z niewiadomych przyczyn został w Berlinie. Nie pytajcie, jak to się stało, nie mam zielonego pojęcia. Jedyne, co mogę powiedzieć, to że linie lotnicze robią z pasażerami to, na co mają ochotę. Ale wierzę głęboko, że nic się nie dzieje bez powodu i że nie istnieją przypadki. Z powodu zagubienia bagażu spędziłam trzy urocze dni w Gwatemali mieszkając u rodziny, która zajęła się mną tak, jakbym była ich córką. Miałam niepowtarzalną okazję zwiedzenia kościoła La Reco, chociaż był zamknięty (dzięki mojemu znajomemu, którego wszyscy znają, mogliśmy wejść przez zakrystię – żadnemu turyście nie pozwolono by tego zrobić :), uczestniczenia w jednej z tych ważnych ceremonii religijnych w katedrze, wciśnięta w tłum i otoczona operatorami gwatemalskich stacji telewizyjnych, spróbowania mojego pierwszego mlecznego koktajlu z truskawek w plastikowej torebce na głównym targu, posłuchania na ulicy dźwięków marimby, „Królowej Dżungli”, i spędzenia dnia w mieście, do którego chciałabym jeszcze kiedyś wrócić – Antigua Gwatemala (o Antigua chciałabym napisać więcej, planuję poświęcić jej kolejny wpis).

Wszystkich, którzy uważnie czytają moje wpisy, może zaskoczyć to, że napisałam, że moja podróż będzie trwała 14 godzin. Przepraszam, nigdy nie byłam dobra z matematyki. Faktycznie moja podróż powinna trwać 25 godzin, ale ponieważ moje przeznaczenie lubi robić mi żarty i zastawiać pułapki, moja droga się wydłużyła i dotarłam na miejsce cztery dni później, niż planowałam. Ale nie żałuję. Bez wątpienia nie był to czas stracony. Nic nie dzieje się bez powodu. To, co się wydarzyło, stało się, bo chciałam przeżyć przygodę!

PS. Tylko informacyjnie: Pan Sergio z linii lotniczych Copa Airlines napisał do mnie kilka dni temu, że bardzo mu przykro, że mój bagaż zaginął i nie są w stanie go odnaleźć. Ale zupełny brak organizacji! Niech trochę pocierpi, nie mam zamiaru odpisać mu, że mam moją ukochaną walizkę od dwóch tygodni, a przynajmniej nie odpiszę mu od razu :)

2 comentarios:

  1. a pamiętałaś o kopnięciu pierwszego kolesia? IGNACIO

    ResponderEliminar
  2. Uwierz mi, ze mialam ogromna ochote kopnac kolesia-ignoranta, ktory mial w nosie to, gdzie jest moja walizka, ale z przyczyn czysto technicznych nie zdecydowalam sie na zadanie mu ciosu :P Gwatemalskie areszty nie bardzo mnie interesuja :P

    ResponderEliminar